Szaleństwo związane z Kobongiem trwa! Właśnie ukazała się reedycja drugiego albumu zespołu Chmury nie było, oraz wersje winylowe obu płyt. I niech to szaleństwo trwa.
Powiedzmy, że oficjalnie jest to recenzja Chmury nie było, ale myślę, że tak naprawdę można zakończyć ją tym zdaniem: to genialny album. Koniec. Bardziej jednak chciałbym skupić się na całym fenomenie Kobonga, który (fenomen zespołu i jego muzyki) wrócił, dzięki reedycjom ze zdwojoną siłą. Przede wszystkim niech świadczą o tym wyniki sprzedaży, wznowienie pierwszej płyty zadebiutowało na OLISie na 11.miejscu co jest wynikiem nie tyle rewelacyjnym, co zaskakującym (bo to przecież ciągle nisza, alternatywa, underground itp.) Natomiast, co chyba jeszcze ważniejsze, szum medialny jest niewiarygodny. Rozmawiałem z wieloma osobami z branży (m.in. z Arturem Rawiczem czy Marcinem Bąkiewiczem z Antyradia) którzy również jak ja, bardzo pozytywnie oceniają cały szum i kampanię promocyjną skupioną wokół tego wydarzenia. No właśnie, tutaj należą się wielkie ukłony dla ludzi z Universal Music, bo całkiem niedawno rozmawiałem na ten temat z ich przedstawicielką i wiem, że sam proces, łącznie z kwestią wydawniczą (prawa do materiału) nie był łatwy, a dodatkowo sama promocja też nie jest tak oczywista – widać, że włożono w to serce, więc brawo.
To może powróćmy jeszcze do samej muzyki z Chmury nie było. Czy ja już napisałem, że jest to genialny album? Jeśli tak, to załatwia sprawę. Nie ukrywam, że ten materiał znałem dużo lepiej niż debiut, jednak tylko ze słabej jakości kasety magnetofonej. Tutaj znów kolejne pokłony dla Adama Toczko, którego wychwalałem w poprzednim tekście, ten remaster jest po prostu cudowny (co najbardziej słychać np. w akustycznym Przeciwko). Nie chcę narażać się nikomu porównaniamu, bo Chmury nie było znów zaskakuje oryginalnością, dlatego niech tak zostanie – Kobong był tylko jeden.
Na koniec jeszcze takie przemyślenie, zainspirowane komentarzem dotyczącym płyty (znalezione na FB): Fajnie ze wyszła reedycja ale ona już nie ma tego zapachu i smaku jak w latach 90-tych. Wtedy płyta kopała po nerach. Fakt, docelowy odbiorca się trochę zestarzał, ale ta muzyka w ogóle. Dla wielu będzie to sentymentalny powrót (tak jak dla mnie) ale też mocno wierzę, że te dwie płyty znajdą nowych fanów wśród młodziaków.
peka